Pani Gosia

06 feb
2021

Kategorie: Opowiastki

Dawno dawno temu w latach 90. miałem firmę DTP. Całkiem niemałą. Składaliśmy poważne gazety, pierwszą łódzką mutację Super Expressu, Głos Poranny, książki i albumy. Zaczynaliśmy we troje wspólników, ale w miarę upływu czasu pojawiali się pracownicy. Jednym z naszych składaczy była pani Gosia. Miła, cicha, dokładna.

Nie wiem co jej nie odpowiadało w naszej firmie, może hałas, może nasze światopoglądy, może kawa rozpuszczalna. A może podkupił ją nasz klient, ksiądz. Tak czy inaczej po roku pracy pani Gosia postanowiła się zwolnić i przejść do wydawnictwa w kurii biskupiej.

Lubiliśmy panią Gosię i po kilku tygodniach od jej odejścia postanowiliśmy ze wspólnikiem odwiedzić ją na nowych śmieciach. Wieeeelki gmach kurii przywitał nas bardzo poważnie, marmurowe podłogi pustych korytarzy, schodziszcza, jakaś siostrzyczka polerująca i tak już błyszczącą podłogę. Na końcu ogromnego korytarza dwa pokoje redakcji. Białe ściany, czarne stoły, na jednym stole komputer, na drugim stole LaserMaster A3 (ksiądz odkupił winy kupując u nas drukarkę :-) ), nad drzwiami krzyż, a na przeciwnej ścianie zegar. Tik, tak, tik, tak, tik, tak… Odliczał ostatnie minuty przed 16.00. Ta koszmarna cisza, pustka ścian, dziwnie patrzący się i milczący redaktor naczelny (xiądz), wszystko szczerze zapraszało nas do szybkiego opuszczenia tego strasznego, aseptycznego miejsca.

Po wyjściu z kurii z panią Gosią zapytaliśmy, czy jej tam nie jest zbyt hmmm… smutno.

– Nie! Xiądz redaktor pozwala na słuchanie radia w południe i na wiadomości, a w ogóle to teksty są ciekawe jest mało poprawek… A jak w zeszłym tygodniu przyszły dwie siostry, posiedziały u nas trochę, po czym jedna powiedziała, „Ach pani Gosiu! Jak tu u was wesoło!”.

Kto nie pracował w redakcji gazety codziennej, ten nie wie, jaka to zabawa. Trzeba lubić stres, napięcie i adrenalinę. Może nie są to emocje rajdu samochodowego, jednak…

W redakcji z którą sąsiadowaliśmy i dla której łamaliśmy codziennie kilka kolumn pracowały dwa pokolenia dziennikarzy. Stare wygi i kilku dziennikarzy praktycznie prosto po studiach. Trzeba przyznać, że nie licząc dwójki żółtodziobów, większość młodego pokolenia to nie były gwiazdy dziennikarstwa. Podejrzewam, że naczelny miał wykupione dla nich ubezpieczenie od wbicia sobie długopisu w oko. Ambicje mieli zaś iście europejskie. Jedna taka gwiazda nie za bardzo lubiła się z zastępcą sekretarza redakcji (starego sprytnego lisa). No i się tak nie lubili, ale trwała chwiejna równowaga, ustanowiona przez rednacza i sekretarza. Do czasu.

Nadeszły wakacje, sekretarz redakcji pojechał na urlop. Zastępca został szefem lasu. No i się zaczęło. Początkująca gwiazda przynosiła z miasta teksty, a teksty adjustował sekretarz. Adjustował tak, że z trzech akapitów zostawał jeden.

Na marginesie, w tej redakcji wisiała następująca instrukcja.

Jeden tekst ma składać się z trzech akapitów
Jeden akapit z trzech zdań.
Zdanie z podmiotu, orzeczenia i jednego lub dwóch przymiotników.
Wszystkie inne teksty będą wycenione na jeden złoty.

(a to było przed denominacją)

Pewnego wieczoru podczas składania kolejnego wydania usłyszeliśmy nagle z klatki schodowej rumor, krzyki, piski, trzask drzwi a potem płacz. Okazało się, że sekretarz tym razem pokreślił cały tekst. Nie zostało na kartce nic, oprócz podpisu młodej gwiazdy dziennikarstwa. W dyskusji w pokoju sekretarza coś poszło nie tak. Pani rzuciła się na pana i ugryzła go w nos. On nie pozostał dłużny i ciągnąc panią za włosy przez całą redakcję wyrzucił ją za drzwi. Cud, że w tym zamieszaniu udało się jednak jakoś pozbierać materiały na kolejne wydanie gazety.

Niezbadane są wyroki władzy. Robotę stracił tylko zastępca sekretarza redakcji, a pani nadal mogła piastować swe ważne społecznie stanowisko. Może piastowała by je do dziś, gdyby nie została radną.

I tak zakończę tą historyjkę o spokojnej pracy.

Powrót na stronę główną