De res publica

11 oct
2015

Kategorie: Opowiastki

Mijała trzecia godzina polowania. Długo! Za długo! Jeszcze 60 minut i będzie musiał przerwać. Nie miał dziś szczęścia przy karmicielu. Za daleko usiadł i akumulatory naładowały się tylko w sześćdziesięciu procentach.

Zygmunt nie po raz pierwszy ukrył się w starej wypalonej cysternie na bocznicy między Ochotą i Wolą. To była ziemia niczyja. Korposerwis nie zapuszczał się tutaj, bo z ruin dworca albo z meczetu od czasu do czasu potrafili przyłożyć milicjanci islamscy. Wypalona cysterna była zresztą doskonałym przykładem skuteczności Korneta którego używali ciapaci.

Wielki metalowy walec skutecznie maskował sygnaturę cieplną człowieka i pracę elektroniki zdalnego sterowania. Anteny kierunkowe zamontował dawno temu na stałe w wieku otworu technicznego i na korpusie beczki. Wystarczyło wejść do środka i podłączyć sprzęt. W desperacji można to było zrobić nawet w dzień.

Teren dworca zachodniego to była ziemia niczyja, ale niebo należało do Korposerwisu. Nad dawnym węzłem kolejowym przebiegała linia zaopatrzenia dronami centrum. Z magazynów w Konotopie przy autostradzie latały całe stada inpostów, przewożąc do dzielnicy urzędników wszystko co potrzebne do życia. Od żywności po elektronikę. Kiedyś latały cały czas, teraz tylko w dni pochmurne lub nocą. Obywatele nauczyli się strzelać skutecznie do inpostów i biurokraci musieli coś wymyślić. Najpierw latali bardzo wysoko, jednak co najmniej połowa dronów była zbyt zużyta by latać ponad kilometr nad ziemią. Próbowali też używać dronów wojskowych (Obywatele szybko zaczęli je nazywać wronami), trochę pomogło, ale było drogie i odciągało wrony od pilniejszych zadań ochrony Centrum. Bezpiecznym okazało się latanie w nocy lub w chmurach. Dziś był pochmurny dzień, dziś musiało się udać. Musiało!

Od dwóch tygodni nic nie upolował. Z głodu nie umrze. Karmiciele przyjeżdżają codziennie. Każdy obywatel ma prawo do otrzymania racji żywnościowej. Każdy jest identyfikowany przy karmicielu, nikt nie zostanie pominięty, nikt nie dostanie dwa razy. Na tym kończy się opieka państwa. Schronienie czy pomoc medyczna to już problem obywatela.

Nie umrze, przynajmniej do zimy, ale jeszcze kilka dni i wypadnie z ochrony obywatelskiej. Nie zostanie mu nic by opłacić immunitet przy karmicielu. Miał jeszcze kilka kartonów fajek, ale to wszystko co zostało z poprzedniego łupu. Bez immunitetu nie usiądzie na długo przy karmicielu i nie naładuje akumulatorów. Bez prądu nie upoluje kolejnej zdobyczy. Spadnie na dno.

Musiał mieć immunitet. Karmiciele – pancerne roboty biurokratów rozwoziły żywność. Oprócz dużej zautomatyzowanej ładowni miały dwie wrony ochronne, które gniazdowały w tylnej części pojazdu. Tam też było pole indukcyjne, z którego korzystał do ładowania akumulatorów. Wszył w kurtkę uzwojenia anten, a akumulatory chował w szerokich spodniach. O ładowaniu indukcyjnym dronów powiedział mu kumpel z polibudy.

Niestety, Cyryla dopadły wrony kiedy próbował zrobić lewe podłączenie na słupie energetycznym. Nie ma już kumpla. Energia elektryczna już nie jest przesyłana kablami. Kradli wszyscy. I obywatele i ciapaci. Biurokraci z centrum kilka miesięcy temu ściągnęli dwa kontenerowe reaktory, zakopali i obcięli łącza kablowe ze światem. Prądu mieli pod sufit na najbliższe dziesięć lat.

Wczoraj przy obiadowym karmicielu nie mógł usiąść wystarczająco blisko gniazda wron. Pojazd biurokratów wjechał w strefę dystrybucji przez ruinę domu i stanął tak, że tył maszyny z dronami przesłaniał rozwalony mur kamienicy. Mimo bezpieczeństwa konsumpcji jakie dawał immunitet obywatelski pod wronami nigdy nie było tłoku. Ludzie bali się tych maszyn, nigdy nie wiadomo czy nie zaczną strzelać z powodu błędu w oprogramowaniu. Zawsze mógł podejść pod samą burtę pojazdu, tylko nie wczoraj. Nie ma heheszek.

Siedział w wypalonej wielkiej blaszanej beczce już bardzo długo. Do cysterny przekradł się przed północą. Rozstawił sprzęt i spróbował spać. Po godzinie przestał nawet czuć zapach ropy, spalonych węglowodorów i korodującego metalu.

Teraz było prawie południe. Od trzech godzin pracował pelengator. Jak na złość nie leciało nic. Nawet jednego transportu. Przemknęło kilka wron. Jedna pokręciła się kilometr nad dworcem, niegroźnie, ale już dawno odleciała. Ani jednego inposta. Faaaaaaaa!

Nikt inny nie polował na inposty dronem. I dobrze. Gdyby biurokraci wiedzieli co robi, usmażyli by go w piętnaście minut czy ile tam leci wrona z centrum nauki Kopernik. Jego sokolik miał wszystko co potrzebne do ataków w dzień i w nocy. Dron inpostu był łatwym łupem, praktycznie ślepy, nie uzbrojony do walki z celami powietrznymi i powolny. Wystarczy podlecieć, trącić kilka razy. Spadnie.

Sokolika mieli wspólnie z Cyrylem. Kiedy Zygmunt stracił pracę w Uberze i wyrzucono go na dobre z Centrum błąkał się po chrześcijańskiej Woli, szukając bezpiecznej nory i zajęcia. Tak się spotkali. Razem studiowali elektronikę dwadzieścia pięć lat temu. Kolega poszedł w hardware, on został przy oprogramowaniu. Zaczęli myszkować razem. Dosyć szybko okazało się, że kolega znalazł wronę. Nie, nikt jej nie zestrzelił. Spadła z braku prądu na Bemowie. Piękna zdobycz, szkoda było sprzedać na części, ale i strach włączyć. Dziwne, że nie uległa samozniszczeniu. Bóg chaos ich lubił.

Cyryl potrafił ogarnąć uszkodzenia mechaniczne, nie miał jednak zielonego pojęcia o oesie dronów. I tu mogła się przydać wiedza Zygmunta.

Zanim wszystko się spieprzyło Zygmunt żył całkiem dobrze w Centrum. Serwisował wrony. Serwisował je, pisał dodatkowe funkcje zlecane przez warszawskich Biurokratów. Myślałeś może że siły zbrojne korposerwisu przysyłają paczkę z wronami, wystarczy je naładować i heja strzelać do ciapatych czy bezprawnie uzbrojonych obywateli? O nie nie nie! Trzeba bardzo dużo pracy by dostroić wronę do działania na terenie dawnej Polski. Zabudowa ulic jest inna od standardowej, samochody (kiedy jeszcze były) inne, ludzie o innych cechach, sposób ubierania, a nawet drzewa, no wszystko. Wrona puszczona prosto z pudełka mogła by zacząć strzelać do biurokratów, techników, mieszkańców Centrum. Jatka. Nikt nie chciał jatki. W ten sposób Zygmunt miał bardzo dużo pracy. Pracował solidnie, miał dobre pomysły, a każda kolejna wersja oprogramowania zrobiona przez Zygmunta była lepsza. Po kilku latach pracy jego zespołu, ich działania przeanalizowano, zamknięto w piękny algorytm i wrony zaczęły się uczyć same. No nie do końca. Z zespołu zostawiono dwie osoby do serwisowania poważniejszych problemów. Żadną z tych osób nie był Zygmunt. Nic dziwnego, nie miał wujka w prezydencji UE ani w korporacjach. Tak stracił porządną pracę.

Nie można mieszkać w Centrum bez pracy. No dobra. Można. Trzeba jednak mieć bardzo dużo pieniędzy. Zygmunt nie miał. Próbował znaleźć jakieś inne zajęcie. Na początku to w ogóle się nie przejął. Spec od softu robotów, dostanie pracę w pięć minut. Nie dostał. Bardzo długo nie dostał. Okazało się, że w międzyczasie podobne redukcje dotknęły wiele innych firm i dziedzin. Głęboko myślące algorytmy potrzebowały tylko dużej ilości danych by autonomiczne ogarniać coraz większe obszary prac informatycznych. Sukcesy automatów dotknęły na raz kilku dziedzin i na rynku było do diabła bezrobotnych speców takich jak on. Wszyscy byli skłonni brać coraz mniej pieniędzy za coraz trudniejsze prace. Panika związana z brakiem pieniędzy na utrzymanie się w Centrum powodowała, że płace w sektorze poleciały na łeb na szyję. Zygmunt dosyć szybko otrząsnął się i postanowił robić cokolwiek byle utrzymać się w granicach raju. Zgodnie z dewizą, fluctuat nec mergitur, miał zamiar pobujać się na falach zanim znów znajdzie coś sensownego, pozwalając innym rozbitkom uparcie szukającym pracy w zawodzie pójść na dno.

Wiele lat dobrze zarabiał i miał spłacony duży samochód. Zaczął jeździć dla Ubera. Uff, to pozwoliło mu na małą stabilizację. W dołku, ale stabilizację. Kumple i znajomi znikali praktycznie dzień w dzień. Władze usuwały niewypłacalnych obywateli poza obręb bronionego centrum administracyjnego. Godzina na spakowanie i do widzenia, stoisz z kontenerem przeprowadzkowym w drzwiach dworca centralnego. Spadaj leszczu!

Zygmunt nie spadał, nie musiał. Przez kolejne trzy lata woził biurokratów w Uberze. Cały czas szukał czegoś poważniejszego, ale w całym Polskim Centrum zostało kilkadziesiąt etatów programistycznych. Wszystko inne robiły automaty. Trudno. Zarabiał na koszty trwania i czekał na swoją okazję. Ta nie nadeszła. Nadszedł UberCar. Jednego dnia przywieźli tysiąc ubercarów. Te wyjechały w miasto i to był koniec zarobków Zygmunta. Automatyczne taksówki jeździły w roju. Były praktycznie jedną istotą. Zawsze i wszędzie była dostępna jakaś Ubertaryfa. Bardzo tanio, cierpliwie, bezpiecznie. Biurokraci mieli świra na punkcie bezpieczeństwa. Jaki sens miała by ich zdrada, gdyby nie mogli cieszyć się judaszowymi srebrnikami odpowiednio długo? Bez pracy przyszłość Zygmunta pikowała jak notowania Lehman Brothers we wrześniu 2008. Dwa miesiące po wprowadzeniu ubertaryf stał ze swoim bagażem w drzwiach dworca centralnego. Przerażony, stłamszony, wypluty przez Centrum. Nikomu niepotrzebny.

Za śluzą automat pobrał od Zygmunta krew, wszczepił zbliżeniówkę żywieniową, życzył miłego dnia i otworzył drzwi na świat niekontrolowany przez państwo. Niekontrolowane było wszystko poza Centrum i obszarami korporacyjnymi. Bełchatów, kawałek Gdańska, Śląsk i autostrady. Reszta kraju to paczwork plemienny. Katolicy na przemian z muzułmanami. Katolicy na wsiach, muzułmanie w miastach. Ich gminy ciągnęły się od zachodu. Z Berlina i Lipska. Mówiąc o polskiej wsi mam na myśli zabudowania i najbliższą okolicę. Ziemia była uprawiana przez korporacje. Automatyczne kombajny, samosterujące traktory. Kilku techników na bazę rozmieszczoną co 20-30 kilometrów. Nie było nawet na co napadać, bo każdemu obywatelowi należało się darmowe jedzenie (nawet smaczne).

Zygmunt już do końca życia miał pozostać poza centralnym obiegiem. Nie słyszał, by ktokolwiek wrócił do Centrum. Trzeba się było urządzić i to szybko. Niezrzeszeni nie żyli poza obiegiem długo. Miesiąc, z dwóch ostatnich miesięcy w Centrum Zygmunt poświęcił na przygotowanie się do relegacji. W końcu był rozsądnym programistą i wiedział, że tylko tak może przeżyć. Pogadał z koleżanką z korposerwisu (prywatna policja centrum). Za słoną opłatą otrzymał zrzut z korposerwisowego banku danych o sytuacji politycznej poza murami. Korporacje i ich właściciele mogli nie dbać o zdrowie niepotrzebnych obywateli. Chcieli jednak wiedzieć o nich wszystko. Od tego zależało ich trwanie. Dziel, rządź i zabijaj. Gdyby władcy z Korposerwiu wymyślili sobie hasło pod logotyp, takie by pasowało.

Znał strukturę gangów za murami. Znał nazwiska przywódców. Kupił też za ostatnie pieniądze trochę rzeczy przydatnych do startu w nowym życiu. Opłaciło się. Przyjęli go w gminie katolickiej Woli. Miał dużo szczęścia, że wypadł po dwóch miesiącach. Większość taksówkarzy została relegowana później. Przyjęto go przed falą relegacji. Znalazł bez problemu norę do spania w zabezpieczonym obszarze gminy. Nie przyjdzie tam bez ostrzeżenia jakiś ciapaty, by mu poderżnąć gardło. Wymienił elektronikę, którą kupił za murami po dobrym kursie. Urządził się, jak by to koszmarnie nie wyglądało w porównaniu do jego życia w Centrum.

Wrona którą znaleźli była sprawna. Tylko rozładowana. Ze sprzętem, który zabrał z Centrum, szybko poradził sobie z przeprogramowaniem. Na wszelki wypadek programowanie wrony odbywało się pod ziemią. Sygnał wzywający pomocy nie miał jak wydostać się z korytarzy niedokończonej trzeciej linii metra.

Szybko oblatali przerobioną wronę. Latała miodnie. Wracała do gniazda. Strumień wizyjny wysyłała na nowych częstotliwościach, z nowym kluczem szyfrującym. To była ich wrona, wróć, już nie wrona tylko sokolik.

Po odpaleniu sokolika życie Zygmunta i Cyryla nabrało nowych smaków. Raz na tydzień strącali jakiegoś inposta, bebeszyli ładunek i zależnie od szczęścia balowali lub bardzo balowali. Pracowali w ukryciu. W nocy lub na niebezpiecznych obszarach, unikanych przez katolicką policję i innych niepowołanych widzów. Szło im doskonale. Dwie dostawy tabletów, kilka razy baterie, telefony, dobre żarcie. Raz nawet trafili na skrzynkę łiskacza. Oj, wtedy się obłowili na wymianie! Nie latali częściej jak raz na tydzień. Ważne by jeść małą łyżeczką. Też można się najeść.

No! Nareszcie coś leciało! Gruba locha. Jeden z serii największych inpostów. Kurs Konotopa-Centrum Nauki Kopernik. Był już nad Wolą. Trzeba było działać szybko. Namiar do sokolika, wybór miejsca ataku (tak by łup spadł blisko stanowiska w cysternie), palec na spust i… leć! Bierz! Łap!

Sokolik uniósł się z pobliskiej kępy krzaków. Prawie bezszelestnie wystrzelił w niebo i po kilku chwilach zniknął w chmurach. Zygmuntowi pozostało obserwować odczyty z radionamiernika i przekaz wideo z pokładu drona. Wideo z drona w chmurach, nawet wspomagane podczerwienią nie było wiele warte. Namiar z pelengatora też wiele nie pomagał. Domowy radar wicie rozumicie. Musiał ufać w algorytmy które wcześniej wprowadził do sokolika. Do tej pory działało.

Jedno co miało sens to telemetria. Odległość, kierunek lotu, namiar GPS, stan baterii. Obserwował telemetrię z rosnącym niepokojem. Ostry start zużył do diabła prądu. Locha leciała bardzo wysoko. 20%! Odczyt namiernika. Jeszcze tysiąc metrów. 19%. Osiemset metrów. 18% Sześćset metrów. 16%. Sto metrów! Kontakt! Spojrzał w okno transmisji wideo. Jest locha. Podejście czyste. Sokolik miał kiedyś karabin, jednak ze względu na wagę, problemy ze zdobyciem amunicji i możliwość wykrycia w nocy błysków podczas strzelania Zygmunt zdemontował broń. Zamiast kilku kilogramów karabinu zamontował proste stalowe tyczki. Po modyfikacji oprogramowania sokolik potrafił tyczki wepchnąć w śmigła napędowe celu. Dwie na raz, w dwa wirniki. To wystarczało do strącenia każdego inposta. Zaoszczędzone kilogramy dawały dodatkowy czas w powietrzu.

Atak! Cholera! Sokolik nie trafił. Trącił inposta, ale nie trafił w pędniki. Locha zachwiała się, ale leciała dalej. Telemetria. 8%. Sokolik został z tyłu za lochą. Może wystarczy na jeszcze jeden atak, ale trzeba będzie też wylądować! Dalej sokoliku! Dalej. Drugie podejście. Stabilizacja, celowanie, atak! Jest! Dostała! Spada.

Stalowe pręty zakleszczyły się w pednikach inposta. Normalna sprawa. Obie jednostki spadały razem. Teraz cała wstecz i dron Zygmunta wyzwoli się z klinczu. W ostateczności Zygmunt mógł wydać polecenie odrzucenia prętów. Sokolik wyrywał się do tyłu, a Zyga otwierał właśnie panel awaryjnego odrzucania prętów, kiedy stało się. Komunikat na ekranie laptopa zabił serce Zygmunta. „Last message: no power”.

Niedoładowane baterie zawiodły niespodziewanie. Teraz złączone oba roboty spadały niekontrolowane. Namiernik! 150 metrów na wschód. Boziu! Drony spadają na teren Reduty Ordona, może 200 metrów od meczetu. Jak on je odzyska! Przenajświętsza panienko, spraw by nikt ich nie zauważył!

Ostatni namiar z pelengatora - ulica (nomen omen) Na bateryjce. To tam dwieście lat temu stała Reduta Ordona. Kilka starych ruder dziś opuszczonych i wysypisko śmieci. Tak dbaliśmy o miejsce, którego opis znał jeszcze niedawno każdy Polak z odhaczoną podstawówką. Stare rudery i śmietnik. Deweloper w drugim dziesięcioleciu XXI wieku próbował na reducie wybudować blokowisko. Prawie się udało. W budowie przeszkodziła Nieudana rewolucja. Teraz opuszczone rudery stanowiły przedpola meczetu. Ciapaci nie chcieli mieszkać w domach które bardziej przypominały brazylijskie favele jak apartamentowce. A tych w okolicy było pod dostatkiem.

Prawdopodobnie stracił sokolika. Prawdopodobnie nie dostanie się do robota cargo. Szczęście go opuściło. Ziemniak, halucynacje z głodu i śmierć.

Nie! Musi przynajmniej spróbować odzyskać to co zostało z obu dronów. Zwykłe polowanie zamieniało się właśnie w bardzo niebezpieczną przygodę. Musiał poczekać do nocy. Dał Bóg, że muzułmanie nie zauważyli spadających statków powietrznych. Chmury dziś nisko. Pójdzie i sprawdzi. Musi.

Muzułmanie w Polsce pojawili się po Nieudanej rewolucji. Nie wprost. Fakt, że w wyniku Emigracji benefitowej dostaliśmy kontyngent stu tysięcy nie miał wielkiego znaczenia. Te sto tysięcy rozpłynęło się w Polsce. Część uciekła do Niemiec, część osiadła w Warszawie i Krakowie. Robili kebab i szmuglowali narkotyki szlakiem ukraińskim. To były drobniaki. Bank rozbiło dopiero powstanie kalifatu Paryskiego i dwa lata później Berlińskiego. Nieudana rewolucja, szturm muzułmańskiego Berlina przez Korposerwis, niedowład polskich służb po Nieudanej rewolucji spowodowały wypchnięcie dwóch milionów muzułmanów na słabo chronione ziemie zachodnie. Obywatele plotkowali że to Niemiecki pomysł na rewizję granic. Nikt nie przypuszczał, że Korposerwis wygra wszystko w tej partii pokera i przejmie kontrolę nad Europą. Plany Niemiec straciły na znaczeniu.

W Warszawie Muzułmanie zajmowali kawałek starej Ochoty i Włochy. Wyrżnęli wietnamczyków, którzy tam mieszkali przed Nieudaną rewolucją. Kontrolowali autostrady wlotowe do miasta za wyjątkiem centrali przeładunkowej Korposerwisu w Konotopie. Teraz kontrabanda szła na całego. Ciapaci współpracowali z ukraińskim Tryzubem, a przez Polskę biegł prawdziwy nowy jedwabny szlak.

Na szczęście dla Zygmunta okolica Reduty Ordona nie była specjalnie strzeżona. Duży obszar ziemi niczyjej w śladzie dawnych torów kolejowych dworca Zachodniego dobrze separował katolicką Wolę od muzułmańskiej Ochoty. 200 metrów by dostać się Na Bateryjkę, a potem dyskretnie się ewakuować.

Nadeszła wieczorna szarówka. Z bagażu wyciągnął chałat i zaczął się w niego ubierać. Chałat wykombinowali Obywatele z jego gminy. Specjalnie obszyty aluminiową folią i materiałami maskującymi strój przeciwchemiczny OP1. Bardzo dobrze ukrywał ciepło człowieka w podczerwieni. Kurtka niewidka.

Chałat był fajny tylko cholernie gorący. Strój zatrzymywał większość promieniowania cieplnego człowieka. Słowo ZATRZYMYWAŁ było tu kluczowe. Zamknijcie w szczelnej kapsule dwie stuwatowe żarówki. Po dwudziestu minutach można będzie w środku gotować jajka. Dorosły mężczyzna oddaje do otoczenia przy pracy 160 W. Bardzo dużo. Chałat wymagał wietrzenia, częstego, chyba że jego właściciel postanowił ugotować się we własnym cieple. Wypuszczenie ciepła demaskowało chałat.

Zygmunt miał 20 minut na dotarcie do Reduty Ordona. 200 metrów Usain Bolt przebiegał w 20 sekund. Na Ochocie nie przebiegł by. No, może dwa razy by przebiegł, pierwszy i ostatni. Potem mógłby się jakiś czas czołgać. Czołganie to był plan Zygmunta od początku. Poczołgać się Na Bateryjkę i zabrać łup oraz sokolika. Jak tylko się jeszcze trochę ściemni.

Czołgajcie się po ciemku dwieście metrów w chałacie. Prawa noga, lewa ręka, lewa noga prawa ręka. 50 centymetrów za nami. Wszystko cichutko i wolniutko. I tak czterysta razy. Zygmunt kiedyś uprawiał karate. Kiedy musiał zrzucić wagę przed zawodami zakładał trzy dresy jeden na drugi i biegał wokół hali. Pół godziny na dwa kilogramy potu. Teraz miał wrażenie że porusza się w przenośnym akwarium. Chlupało w kolanach, łokciach, na brzuchu. Na pewno nie było mu zimno. Osobiste jakuzzi.

Gogle NVD gen IV z amerykańskiej kontrabandy. Najlepszy noktowizor osobisty świata. Nie pasowały do chałata, uwierały jak diabli. Były jednak, małe, lekkie i pozwalały widzieć prawie jak w dzień.

Przeczołgać się przez tory to pestka. Przeczołgać się przez szeroką wielopasmową drogę to inna para kaloszy. Szczęście, że na tym odcinku alei Jerozolimskich ruch był w nocy minimalny. Granica dwóch wrogich gmin, opodal rogatki centrum. Przejechać mógł tylko szaleniec albo kolumna pancerna. Ruchu brak, no właśnie, nawet ślimak na środku tej pustej przestrzeni wydawał by się pędzącym rumakiem. Sąsiedztwo wroga dawało mu jednak pewną nadzieję. Chrześcijanie i muzułmanie obserwowali się nawzajem, nie używali jednak oświetlenia. Światło zdradzało by ich pozycje. Ciemność plus chałat to niewidzialność. Boziu boziu boziu, niech tak pozostanie. Człap człap, chlup chlup. Człap człap, chlup chlup.

Zziajany jak chomik na karuzeli dotarł do zarośli przy Na Bateryjce. Za plecami zostawił ruiny KFC, po prawej ręce zniszczone centrum handlowe. Parł naprzód, ku kikutom domostw. Pozarywane dachy, krzaki, wraki samochodów. Po lewej przy resztkach ziemnej konstrukcji fortu 54 góra śmieci. Nie mógł już dłużej wytrzymać w chałacie. Prawie się topił we własnym pocie. Wczołgał się między śmiecie i rozpiął kombinezon. Uderzenie zimna! Aaaach! Jak cudownie! Oddychał, chłodził się, parował jak mors na Spitsbergenie.

Zip! Pac! Zip! Pac! Zip! Pac! Co jest kurwa! Strzelają do niego! Skąd?! Uciekać! Ukryć się! Zip! Pac! Jezu, wstrzeliwują się! Zip! Pac! To z Woli! To z jego gminy Wypatrzył ciemniejsze miejsce na ekranie noktowizora i pobiegł w jego kierunku mając w dupie czołganie. Kilka kroków i wpadł do dołu. To tu dwieście lat temu był skład amunicji fortu 54, który wysadził kapitan Nowosielski. Ufff. Ostrzał ustał. Jeżeli nie widzieli go ciapaci, będzie żyć. Leżał w rowie pospiesznie zapinając chałat. Znów musiał być niewidzialny. Gdyby przyszedł tu patrol milicji muzułmańskiej, nie powinni go zobaczyć.

Pięć minut ciszy. Nic nie słychać. Nie ma ciapatych. Nie zauważyli. Jeszcze chwila i zacznie szukać rozbitych dronów. Zanim znów się zagotuje w prodiżu chałacie. Ćśśśśśś. Coś stuknęło! A jednak ciapaci coś wywęszyli. Standardowy patrol. Dwóch z noktowizorami. Cichutko kontrolują okolicę. Zaraz podejdą do rowu, w którym leży bezbronny Zygmunt. Po ptokach. Widzi postać wychodzącą na górę śmieci. Za nią drugą. Mają stare noktowizory, ale jego chałat nie wystygł jeszcze idealnie po ostatnim studzeniu. Zobaczą i zabiją jak psa. Koniec! To już koniec!

Zip! Pac! Agrrrrr! Zip! Pac! Hreeeeeeee! Dwa ciała z wieloma jasnymi plamkami w okularze noktowizora staczały się po górze śmieci. Wyborowy strzelec ze strony chrześcijańskiej wreszcie mógł na kolbie zaznaczyć dwa trafienia. Wcześniej mu uciekli, ale teraz ich dostał. Dwóch! Dobra noc! Frajerzy już u Allacha. Kompletny standardowy patrol, choć wcześniej wydawało mu się, że jest tylko jeden cel.

Przenajświętsza panienka dbała o Zygmunta. Trochę uzbrojenia na handel już miał. Stare noktowizje, dwa M16, buty, hełmy i kamizelki, amunicja. Hełmy jednak nie. Snajper był ryzykantem i geniuszem zbrodni. Popsuł oba kewlarowe hełmy. Zupełnie.

Skanował okolicę. Podejrzane kształty widział na dachu jednej z ruin. Jiiik! Ściąganie dwóch dronów z dachu to będzie dopiero przygoda! Na rozgrzewkę kolejne czołganko. Człap, człap, człap, człap. Stuk! Zaczepił o coś chałatem. Oj! Pod okiem wolskiego snajpera lepiej nie załapać dziury w chałacie. Nie wyszedł by z tego żywy. Odwrócił się w lewo by sprawdzić o co zaczepił. Jakiś pręt. Hej! To jeden z prętów sokolika! Leżały tu oba drony. Sokolik na inpoście. Inpost skotłowany, ale sokolik nie wygląda źle. Może nawet nic mu się nie stało? Dowie się jutro za dnia. Teraz ściągnąć je do dziury z której dopiero co wyszedł. Posortować łup z inposta i jakoś wykaraskać się na wolską stronę.

Wtarabanił się ze złomem do dziury. Znów musiał się rozpiąć. Dyszał jak Mazowiecki na sejmowej mównicy. Łapał chłodne powietrze, uspakajał rozklekotane serce. Udało się! Udało się! Ładunek inposta był ciężki jak niedźwiedź. Jak dron dawał radę z tym lecieć? A może to tylko złudzenie? Siedział w chałacie już z godzinę. Był wycieńczony. Mięśnie drżały przy najmniejszym wysiłku. Nie podniósł by tornistra pierwszoklasisty (gdyby jeszcze istniały szkoły i tornistry). Uspokoił się. Wyrównał oddech. Miał bardzo dużo czasu. Akcję rozpoczął godzinę po zmroku. Do świtu jeszcze sześć czy nawet siedem godzin. Da radę uciec z reduty nawet gdyby musiał to robić bardzo wolno. Byle nie dostał go ten bydlak z Woli. Ale to później. Teraz uporządkować łup i przygotować ewakuację.

Zbroje ciapatych, ich broń i wyposażenie ułożył zaraz po strzelaninie. Do pakunku dowiązał sokolika. Sokolik wyglądał dobrze. Bardzo dobrze. Pogięły się tylko pręty, którymi zaatakował inposta. Największy model inposta był nie do zabrania w całości. Nie z tej części miasta. Musiał rozpakować ładunek, potem może wydłubać silniczki z pędników, baterie i elektronikę. Szkielet miał zamiar porzucić. Potem dowiąże do pakunku linę. Przejdzie na drugą stronę alei i przeciągnie łup na stronę chrześcijan. W ten sposób zwiększy swoje szanse. Chałatu w podczerwieni nie widać.

Odciągnął wieko kontenera inposta. W środku było coś prostokątnego. Dużo prostokątnych elementów. Pudełka! Gry? Może baterie albo ipady? To by było! Wyjął pierwszy prostopadłościan. Ciężki, miękki. Rozstąpił się pod palcami. Co to jest? Znał ten kształt! Dawno już co prawda nie miał w ręku, ale to wyglądało jak książka. Sięgnął do kontenera i wyjął kolejne dziesięć prostopadłościanów! Nie! Kurwa! To nie możliwe! Może to dokumentacja? Za dokumentację gdyby dotyczyła tajnych urządzeń mógłby nieźle wyciągnąć. Podkręcił wzmocnienie noktowizora. Spojrzał na pierwszą stronę książki, którą trzymał w rękach. W cieple własnego ciała zobaczył litery, które układały się w tytuł: „De res publica - Marcus Tullius Cicero”.

Powrót na stronę główną