Muzyczne wspomnienie sześć

04 jun
2020

Kategorie: Opowiastki  | Etykiety: Muzyczne wspomnienia

Sześć

Dawno dawno temu w poniedziałki, środy i czwartki przed 20:00 siadało się przy radio i magnetofonie. Do kieszeni magnetofonu wkładało się dobrego chroma z Pewexu. Przed lub zaraz po godzinie 20 na fali 72.1MHz (w Łodzi) można było wyregulować sygnał zapisu magnetofonu.

Nagle z ciszy Pat Metheny grał sześć nut, a Lyle Mays dobijał akord na fortepianie i było się w niebie.
Ciepły głos Tomasza Szachowskiego rozpoczynał środowy wieczór płytowy, wydarzenie o wiele ważniejsze od listy przebojów Trójki. W wieczorze płytowym można było wysłuchać i nagrać całe, nowiusieńkie albo bardzo stare, cudowne, albo jeszcze lepsze płyty. Dzieła pań i panów żyjących w innej galaktyce. Ich głos, gra ich instrumentów docierały do nas mimo żelaznej kurtyny dzielącej świat na kolorowy i stalowoszary.

W poniedziałki z Tomkiem Beksińskim zgłębiało się świat rocka progresywnego, wydawnictw 4AD, oraz magicznych historii o maszynie do pisania, płaszczu Draculi i szafie. W środy był jazz z Szachowskim. Lekki, ciężki, prosty i skomplikowany. Meteny, Garbarek, Weather Report, Jarret… wszystko. W czwartki muzyka elektroniczna. Facet miał głos robota. Nie pamiętam nazwiska, ale pamiętam muzykę…

Zamykałem oczy, gasiłem światło, włączałem zapis i słuchałem. Odlatywałem zawsze w nowe, zawsze w nieznane smaki, w truskawki po raz pierwszy. Tam straciłem dziewictwo wiele wiele razy. Tak, to tam ukształtował się mój gust muzyczny i to nie tylko w kwestii muzyki popularnej.

W komunistycznym radio nie cackano się jak dziś. Jinglem zostawały po prostu kawałki utworów. Na wikipedii jest nawet wpis poświęcony utworom, które posłużyły do zilustrowania listy przebojów trójki. Wieczór płytowy w poniedziałki zaczynał 21. utwór ze ścieżki musicalu Which witch (Eternally)

Środy zaczynały się od Pata Metheny. Wieeeele lat nie miałem pojęcia co to za utwór. Wiedziałem, że to Pat Metheny, ale nie znałem tytułu. Dzięki temu przesłuchałem caluśką dyskografię tego cudnego gitarzysty, od trudnych Offramp po leciutkie Letters from Home. No ale to nie było ani jedno ani drugie. Płyta nosi tytuł uwaga: Pat Metheny Group, a utwór San Lorenzo. Jest takie miasteczko San Lorenzo na południu Włoch. I powiem wam, że już raz mało do San Lorenzo nie pojechałem (było za daleko na jednodniową wycieczkę), ale muszę się w San Lorenzo kiedyś znaleźć.

Powrót na stronę główną