Niewiarygodne
09 mar2021
W 1982 roku nie było w Polsce za fajnie, zwłaszcza dla dziesięciolatka. Zabawki były wtedy trochę inne jak dziś. W sklepie sportowym, w którym za trampkami ustawiały się kolejki, bez problemu można było kupić zestawy do badmintona, piłeczki do pingponga (paletki, zwłaszcza chińskie, były rarytasem) i zabawkowe łuki z włókna szklanego. Ot, półtorametrowy kawałek wędki z gumowym uchwytem po środku i sznurkową cięciwą. No i kiedyś z nudów sobie coś takiego za kieszonkowe kupiłem. A może namówiłem mamę, by mi na ten łuk dała pieniądze? Fakt faktem, że zostałem właścicielem łuku. W komplecie były trzy strzały. Okrągłe listewki, około 40 centymetrów, brzechwy plastikowe, na końcu zamiast grotu gumowa kulka.
Strzelanie z łuku, którego strzały nie wbijały się w cel było frustrujące. W Czujczynie (taki sklep dla harcerzy za PRL) za niebotyczne pieniądze można było kupić profesjonalne strzały z grotami. Chyba nawet mój przyjaciel miał takie. Zamiast odpadać od celu, potrafiły się fajnie wbić w drzewo i tak zostać. No, ale ja nie miałem takich mega strzał. Potrzeba matką wynalazku. Po kilku próbach zaostrzenia tych zabawkowych strzał (bez kulki niestety źle latały zmieniając kierunek) z metrowych listewek, sześciocalowych gwoździ, motka szpagatu stworzyłem strzałę idealną. Miała metr (ponad dwa razy więcej od oryginału) i dzięki ciężkiemu czubkowi prosty tor lotu. Zasięg dobrze strzelonej strzały był gigantyczny. Udawało się przestrzelić taką strzałą nad dziesięciopiętrowym wieżowcem.
Jakoś tak rach ciach wszyscy koledzy na osiedlu mieli już swoje łuki. Można było prowadzić fajne zawody, być prawdziwym indianinem albo Robin Hoodem. Zaczęliśmy nawet polować na koty. Taka cielęca głupota. Nigdy nic żadnemu kotu nie zrobiliśmy. Choć szczerze muszę przyznać, że nie dlatego, że nie próbowaliśmy, ale z uwagi na naszą łamagowatość. I całe szczęście. Myślę o sobie z tamtych czasów jak o kompletnym bezmyślnym debilu, dziś to uczucie pozostawiam tylko dla prawdziwych myśliwych. Gdybym wtedy zabił jakiegoś kotka, nie mógłbym spojrzeć na swe odbicie w lustrze. Chaos, bóg przypadku musiał mnie jednak bardzo lubić i był dla mnie pobłażliwy.
Pewnego wakacyjnego dnia czatowaliśmy na koty, które szybko nauczyły się cierpliwie czekać, aż znikniemy z okolic okienka od piwnicy. Nudziłem się jak mops i niecierpliwiłem. Nigdy nie miałem zadatków na dobrego myśliwego. Z nudów napiąłem łuk, wycelowałem w niebo i posłałem strzałę daaaaaaaleką parabolą gdzieś w środek naszego ogromnego międzyblokowego podwórka. Strzała szybko wspięła się na balistyczną wysokość dziesięciu pięter i zaczęła kreślić drugie ramię paraboli. W dół. Najpierw powoli, łagodnie zwracając ku ziemi swoje dziesięć centymetrów stali. Potem szybciej i szybciej. Okiem wprawnego myśliwego zerknąłem gdzie spadnie…
Dziadek Trawka był starszym, łysym jak kolano panem, który nienawidził hałaśliwych dzieci. Musiał być bardzo płodny, bo dziś jego potomstwo zaludnia wiele osiedli, domów i bloków. Tylko dziś zgredy często nie są jeszcze na emeryturze. Whatever. Dziadek Trawka tępił nas jak Maryna perz w ogródku. Zabierał piłkę, oblewał wodą jak biegaliśmy pod balkonami, krzyczał, straszył.
A strzała spadała, kreśląc nie tylko swoją własną przyszłość. Spadała prościutko na głowę dziadka Trawki. On sobie szedł przez podwórko, a strzała sobie leciała. Stałem oniemiały i gapiłem się na morderstwo, zupełnie niedoskonałe, które miało wydarzyć się za ułamki sekund. Raz, dwa, trzy. Bum! Chybiłem o dziesięć centymetrów. Strzała uderzyła w betonową płytę (z oszczędności chodnik na podwórku układano jako rozdzielone pojedyncze płyty chodnikowe) i przewróciła się tak niefortunnie, że upadła na nogę dziadka Trawki. Starszy pan zatrzymał się, spojrzał pod nogi, podniósł narzędzie zbrodni, zbaraniały zaczął rozglądać się dookoła. Na szczęście szukał strzelca o wiele za blisko, w okolicznych krzakach. A ja wyrwałem się ze stuporu i fascynacji pierwszym morderstwem i jak zacząłem spierdalać!!!! to zatrzymałem się kilkaset metrów dalej w bezpiecznych krzakach po drugiej stronie osiedla. Przekradłem się do domu i już nigdy więcej nie strzeliłem z tego łuku. Kilka lat temu nawet widziałem go w domu rodziców. Stał tak jak go trzydzieści lat wcześniej zostawiłem.
Dziś opowiadając tą historię mojej TZ zdałem sobie sprawę z tego, że ten zupełnie bezrefleksyjny, głupi, wywołany nudą strzał zadecydował o całej mojej przyszłości. W owej chwili mogłem z prymusa stać się mieszkańcem domu poprawczego, mogłem kogoś zabić. Zabić nie używając mózgu. I trudno by było mi wytłumaczyć, że nie chciałem, że „tylko” nie pomyślałem o konsekwencjach „pyknięcia” w niebo. Zefirek, jeden newton naciągu mniej lub więcej, ułamek sekundy, piczy włos i BAM, dziś bym się zastanawiał jaki samochód jutro ukradnę. I tylko Bóg Chaos jest mi czasem przychylny. Mimo wielu takich głupich działań udało mi się przetrwać dzieciństwo. Skakałem z trzypiętrowej górki na kupę piachu, właziłem na drzewa wysokie na sześć pięter, podkładałem kamienie pod koła pociągu i do dziś żyję i nikogo nie zabiłem.
Niewiarygodne.