De res publica
11 oct2015
Mijała trzecia godzina polowania. Długo! Za długo! Jeszcze 60 minut i będzie musiał przerwać. Nie miał dziś szczęścia przy karmicielu. Za daleko usiadł i akumulatory naładowały się tylko w sześćdziesięciu procentach. Zygmunt nie po raz pierwszy ukrył się w starej wypalonej cysternie na bocznicy między Ochotą i Wolą. To była ziemia niczyja. Korposerwis nie zapuszczał się tutaj, bo z ruin dworca albo z meczetu od czasu do czasu potrafili przyłożyć milicjanci islamscy. Wypalona cysterna była zresztą doskonałym przykładem skuteczności Korneta którego używali ciapaci. Wielki metalowy walec skutecznie maskował sygnaturę cieplną człowieka i pracę elektroniki zdalnego sterowania. Anteny kierunkowe zamontował dawno temu na stałe w wieku otworu technicznego i na korpusie beczki. Wystarczyło wejść do środka i podłączyć sprzęt. W desperacji można to było zrobić nawet w dzień. Teren dworca zachodniego to była ziemia niczyja, ale niebo należało do Korposerwisu. Nad dawnym węzłem kolejowym przebiegała linia zaopatrzenia dronami centrum. Z magazynów w Konotopie przy autostradzie latały całe stada inpostów, przewożąc do dzielnicy urzędników wszystko co potrzebne do życia. Od żywności po elektronikę. Kiedyś latały cały czas, teraz tylko w dni pochmurne lub nocą. Obywatele nauczyli się strzelać skutecznie do inpostów i biurokraci musieli coś wymyślić. Najpierw latali bardzo wysoko, jednak co najmniej połowa dronów była zbyt zużyta by latać ponad kilometr nad ziemią. Próbowali też używać dronów wojskowych (Obywatele szybko zaczęli je nazywać wronami), trochę pomogło, ale było drogie i odciągało wrony od pilniejszych zadań ochrony Centrum. Bezpiecznym okazało się latanie w nocy lub w chmurach. Dziś był pochmurny dzień, dziś musiało się udać. Musiało!